Wyjeżdżając do Holandii miałam pełną świadomość tego, że znajdę się w trudnej sytuacji. Nie znałam języka i nie mogłam tutaj pracować. Polska była już UE, ale Holandia wstrzymała się z otworzeniem rynku pracy. Mieszkanie w Amsterdamie było czasowe, musieliśmy szybko znaleźć coś nowego do wynajęcia i brakowało znajomych twarzy, osób z którymi można o wszystkim pogadać.
Szukanie mieszkania do wynajęcia okazało się porażką, zdecydowaliśmy więc, że lepiej będzie coś kupić. Przez ten czas mieszkaliśmy u rodziców A. Wprowadziliśmy się na dwa tygodnie, a zrobiło się z tego siedem miesięcy. Na szczęście moi teściowie to wspaniali ludzie i obyło się bez zgrzytów. Brakowało mi jednak miejsca, w którym moglibyśmy tworzyć nasz wspólny dom. Własnego kąta, gdzie wszystko będzie po naszemu. Znaleźliśmy nasze miejsce w Haarlemie, mieście idealnym.
Problem braku pozwolenia na pracę wyglądał na nie do rozwiązania. W przeciwieństwie do nauki języka, wyglądało na to, że nie mam na to żadnego wpływu. Dopiero Gosia (do dzisiaj dziękuję losowi, że zesłał ją na moją drogę) podpowiedziała mi sposób na obejście przepisów. Udało się. Miałam pozwolenie na pracę. Zostało mi tylko jakąś znaleźć. Po przeprowadzce do Haarlemu znalazłam pracę na lotnisku, w obsłudze naziemnej, byłam więc w swoim żywiole.
Nauka języka to zupełnie inna historia. Od początku wiedziałam, że chcę się nauczyć niderlandzkiego, bo nie wyobrażam życia sobie tutaj na stałe, bez znajomości lokalnego narzecza. Zapisałam się więc na kurs i powoli rozwijałam umiejętność charczenia. W tej chwili mogę powiedzieć, że niderlandzkim posługuję się biegle.
Najbardziej dokuczliwym brakiem był jednak brak przyjaciół. W mojej rodzinnej Warszawie miałam duże grono znajomych i przyjaciół, z którymi widywałam się bardzo regularnie. Po przeprowadzce wpadłam w otchłań samotności. Brakowało mi wypadów na kawę czy na drinka, pogaduszek, kogoś kto zawsze mnie zrozumie.
A. starał się wypełnić tę dziurę, ale ja nie chciałam go za bardzo obciążać. Przecież i tak dużo na siebie wziął. Mnie całą i wszystkie przylegające do mnie poprzeprowadzkowe przeszkody. Wspierał mnie jak mógł, ale nie chciałam, żeby musiał wysłuchiwać wszystkich moich dziwnych przemyśleń. Dzisiaj to właśnie A. wysłuchuje wszystkiego na bieżąco. Mam przyjaciół tutaj i w Polsce. Nie czuję się samotna.
Początkowe braki zniknęły. Tylko ten brak słońca nadal mi doskwiera w jesienno-zimowo-wiosennych miesiącach. Ale nawet z tym nauczyłam się żyć.
Jeżeli chcecie poczytać o emigracji z innej, alfabetycznej, perspektywy, zajrzyjcie na blogi moich koleżanek z Klubu Polek na Obczyźnie. Spis znajdziecie tutaj.
Prawda początek to zazwyczaj brak czegoś, u mnie było identycznie, brakowało mi dokładnie tych samych rzeczy, a i jeszcze sera białego i ogórków kiszonych 😉
LikeLiked by 1 person
Ja na szczęście dosyć szybko odkryłam polski sklep. Chociaż nadal są takie smaki, które sobie zostawiam na wizyty w Polsce. :)
LikeLiked by 2 people
Wygląda na to, że początkowe braki nie różnią się w zależności od szerokości geograficznej :)
Za mną 3 lata i “tylko” Przyjaciół tu na miejscu wciąż brak, dobrze, że ci z Polski niezmiennie są obecni :)
Cieszę się, że Twoje braki oddały miejsca spełnieniu :)
LikeLike
Dziękuję bardzo. Po 3 latach mi też jeszcze brakowało przyjaciół. Po 10. jest już inaczej. Na szczęście przy współczesnej technice jest nam dużo łatwiej być w stałym kontakcie z przyjaciółmi w Polsce, lub innym miejscu na świecie. :)
LikeLiked by 1 person
To prawda :)
LikeLike
Początki nie są łatwe. Cieszę się, że sobie poradziłas, podobnie jak Ty też miałam na początku problem z brakiem przyjaciół, dobrych znajomych. Na szczęście czas zmienia wszystko,zadomawiamy się na dobre 😊
LikeLiked by 1 person
Cieszę się, że i Tobie udało się zadomowić. :-)
LikeLiked by 1 person