
Holandia to kraj kotów. Sądząc po ich ilości, kotów nie mają tylko ci, którzy są na nie uczuleni. Widać je w oknach domów, na ulicach, jak się wygrzewają na samochodach i jak biegają po dachach.
Przyczyna tej kociej obfitości jest bardzo prosta: albo masz kota, albo masz myszy. Wilgotność domów stojących na wodzie sprzyja wizytom małych gryzoni. Wśród moich znajomych są też tacy, którzy mieli wizyty szczurów. I tak jak myszy mi nie straszne, szczury w domu uważam za lekką przesadę.
Kiedy przeprowadziliśmy się do Haarlemu i trochę się już urządziliśmy, przywiozłam z Polski Kluskę, moją ukochaną kotkę. Zadomowiła się w nowym miejscu dosyć szybko i była uwielbiana przez sąsiadów, gości i oczywiście A.
Niestety musieliśmy się z nią pożegnać w listopadzie 2010 roku, a ja w emocjach oświadczyłam, że nie chcę innego kota. Kluska była moim ukochanym zwierzakiem, razem emigrowałyśmy, nie ma takiego futrzaka, który by mi ją zastąpił.
Okazało się jednak, że ciągłe spotkania trzeciego stopnia z okolicznymi kotami, wywołują u mnie chęć przygarnięcia jednego. I tak przez kilka miesięcy rozmyślałam nad tą możliwością. W między czasie prowadziłam ożywione dyskusję z mijanymi na ulicy kotami.
I tak trafiły do nas dwa łobuzy: Alice i Jack. W maju 2011 roku wreszcie się zdecydowałam, a A. przyklasnął pomysłowi. I tak zaczęliśmy oswajać te dwa małe, przestraszone kocury.

Ze strachu przed nami nie zostało im już nic. Chociaż Jack potrafi się przestraszyć mojej stopy, ewentualnie przewracanej kartki książki.
Nie wyobrażam sobie już domu bez kotów. Nie tylko ze względu na myszy.
Jeżeli chcecie poczytać o emigracji z innej, alfabetycznej, perspektywy, zajrzyjcie na blogi moich koleżanek z Klubu Polek na Obczyźnie. Spis znajdziecie tutaj.