
Plan był taki: wstanę koło ósmej, zjem spokojnie śniadanie w towarzystwie książki, ciesząc ucho niedzielną ciszą, a koło dziewiątej przysiądę przed komputerem i przez dwie godziny będę pisać albo gapić się w ekran. Potem spacer, kilka głębokich oddechów, jakaś przekąska i znowu pisanie.
Niestety sąsiedzi też mieli plany na ten dzień. O dziewiątej rano, kiedy właśnie uśmiechałam się do siebie, bo jest tak fajnie cicho, jak to tylko potrafi być w niedzielę rano, usłyszałam pierwsze stuknięcie młotkiem. I tak dwie godziny później, właśnie kiedy powinnam wychodzić na zaplanowany spacer, stukanie trwa i nie zapowiada się, żeby miało się prędko skończyć.
Spacer będzie, jak najbardziej, ale w trochę innej formie. Za godzinę wrzucę laptopa, notes, pióra i inne manele do plecaka i wyruszę w poszukiwaniu ciszy. Ucieknę od odgłosów walenia młotkiem i przysiądę sobie gdzieś w bibliotecznym kąciku, może posłucham Julii Pietruchy, a może tylko otaczającego mnie stukania w klawiaturę i szelestu gazet.
Posiedzę pewnie do zamknięcia, czyli do szesnastej. Pogapię się w ekran, coś napiszę, zjem lunch i napiję się kawy. Ucieknę od prania, prasowania i innych rozpraszaczy. Odetnę się od sąsiadów, młotków, gdakania kur i krzyczących dzieci. Spokój. Tego mi teraz trzeba.