Ania, moja imienniczka, dziewczynka, z którą się identyfikowałam w dzieciństwie. Odnajdywałam w sobie jej ciekawość, gadatliwość, miłość do opowieści, marzycielstwo i potrzebę poczucia wolności, ale też poczucie braku akceptacji. Chciałam nawet mieć rude włosy, bo myślałam, że dziewczynki z rudymi włosami mogą więcej.
Nadal odnajduję w sobie Anię. Moje głębokie potrzeby są wciąż takie same. Zakopałam je głęboko na długi czas i myślę, że to właśnie te próby dostosowania się do oczekiwań innych, były jednym z powodów moich stanów depresyjnych.
Teraz z tym kończę, bo dzięki Ani, nie Annie, odkryłam siebie na nowo. Długo broniłam się przed tym serialem, obawiałam się, że zniszczy moje wspomnienie bojowniczki, a okazało się, że to zupełnie niepotrzebne.
Netflixową Anię zaczęłam oglądać pod koniec zeszłego roku i poczułam, że wybudzam się z długiego snu. Nie miałam pojęcia, że skrywało się we mnie jeszcze tyle nieprzepracowanych emocji. I tyle zakopanych marzeń.
To dzięki temu serialowi wszystko zaczęło się wynurzać na powierzchnię. To dzięki odnalezieniu mojej wewnętrznej Ani zaczęłam znowu wierzyć w swoje możliwości. Zrozumiałam też, że tylko żyjąc po swojemu, robiąc to, do czego rwie się moje serce, odnajdę w sobie spokój.
Czasem potrzebujemy małego bodźca, z niespodziewanego źródła, żeby przypomnieć sobie kim jesteśmy i jakie są nasze wartości. Ania zmieniła moje życie, po raz kolejny.