Dzisiaj czuję opór. Przed wszystkim. Przed pisaniem, przed ćwiczeniami, przed robieniem czegokolwiek innego poza zwinięciem się w kłębek w fotelu i czytaniem. I tak zwlekałam sobie od samego rana, czytając książkę i od czasu do czasu przewijając Instagram. I gdyby nie #100daysofwriting, nie zrobiłabym dzisiaj nic. A tego posta znowu pisałabym tuż przed snem.
Postawiłam więc na dzień mimimum.
Minimum pisania na #100dnipisania. Napisałam jedną stronę czegoś co pewnie nie nada się do niczego, ale przynajmniej zrobiłam kolejny krok w dobrym kierunku.
Minimum ćwiczeń. Dwadzieścia minut lekkich ćwiczeń, głównie na macie. Nic wielkiego, ale jednak ruszyłam tyłek i zrobiłam coś dla ciała.
Minimum blogowania na #100dniblogowania, czyli ten post o tym jak robię coś, jednak nie robiąc prawie nic.
Dobrze jest czasem pozwolić sobie na zrobienie niezbędnego minimum i ani kroku więcej. Takie dni też się liczą. Trudno jest się czasem do nich przyznać w świecie, w którym najważniejsza jest produktywność i robienie wszystkiego na max.
Gdyby nie moje studniowe wyzwania nie zrobiłabym dzisiaj nic. I tak też by było dobrze.
A teraz wracam na fotel i już się z niego nie ruszę aż do nocy.