Dostałam od kuzynki kilka kilo śliwek. Nie wiem dokładnie ile, nie ważyłam, ale myślę z pięć, może sześć. Przywiozła, bo wie, że pozbyliśmy się naszej śliwy.
Zeszłej jesieni wycięliśmy ją, bo śliwa oznaczała tak wysokie zatężenie os, że nie dało się siedzieć w ogrodzie. Nie żałujemy, bo śliwki to akurat tanie owoce w sezonie.
Zamiast śliwy rozsadziliśmy malinę, żeby mieć więcej i wsadziliśmy dwa krzaczki jeżyny. Do tego figowiec i najdroższe owoce będziemy mieć swoje.
Mamy jeszcze gruszę, truskawki i czerwone porzeczki. Był agrest, ale niestety nie przeżył mokrej wiosny. Poprzedni właściciele posadzili go od wschodu, na skrawku ogródka pomiędzy domami, gdzie prawie nie dociera słońce. Za dużo wilgoci. Może na wiosnę wsadzę nowe krzaczki przed domem.
Ale śliwki. W zeszłym roku, jeszcze z naszych, zrobiłam tyle dżemu, że jeszcze mamy niezłe zapasy. Tym razem robię tylko pieczone, bez cukru. Mój mąż je bardzo lubi z jogurtem. Poza tym myślę, że nadadzą się do drożdżówek.
Część zamroziłam. Może spróbuję kiedyś zrobić knedle? A jak nie to będą do ciast lub innych owsianek.