Czasem wracam myślami do tego momentu ze zdjęcia. To był czerwiec 2020 roku, mieszkaliśmy chwilowo w małym domku na niemieckiej wsi. Wieczorem często szliśmy razem na krótki spacer, omawialiśmy dzień, cieszyliśmy się piękną pogodą i spokojem okolicy, rozprawialiśmy o przyszłości w nowym miejscu i nowym domu. Tego jednego czerwcowego wieczoru natknęliśmy się na nią, młodą kobietę. Stała tam prawie nieruchomo i obserwowała zachodzące słońce. Nie miała w ręce aparatu ani telefonu, nie robiła zdjęć, nie zajmowało ją nic innego poza patrzeniem przed siebie.
Dotarło do mnie wtedy, że ostatni raz tak stałam i patrzyłam na zachodzące słońce jak byłam nastolatką, na wakacjach nad morzem. Nie zajmowało mnie wtedy nic innego poza obserwowaniem znikającego słońca za linią horyzontu. W ostatnich latach biegłam po telefon, bo przecież trzeba zrobić zdjęcie, podzielić się tą chwilą ze światem.
Coraz częściej czułam ostatnio zmęczenie tym gdzie błądzi moja uwaga. Znużenie oglądaniem życia innych i ciągłym pokazywaniu fragmentów swojego. Ulotnych, nic nie znaczących, nie do końca przeżytych.
Uciekłam więc znowu. Z instagrama. Bez przygotowania. Spontanicznie. Decyzją jednej chwili, choć pewnie rosła ona we mnie od wielu miesięcy. Potrzebuję oddechu. Innego rodzaju dzielenia się swoimi myślami. Oderwania od fragmentarycznej konsumpcji.
Tutaj mi dobrze. Spokojniej. Ciszej. Czytam blogi i newslettery. I książki, oczywiście. Odkrywam siebie. Piszę. Czytam jeszcze więcej. Szukam nowych dróg. Żyję bardziej po swojemu. Wieczorami siadam w ogrodzie i czekam aż słońce zniknie za domem sąsiada. Nic innego nie zajmuje mojej uwagi.