Obudziłam się dzisiaj tuż po szóstej. Zupełnie niepotrzebnie, miałam jeszcze prawie dwie godziny snu przede sobą. Po mniej więcej trzech kwadransach prób powrotu w objęcia Morfeusza, poddałam się i odważnie wystawiłam nogę spod kołdry. Tak bardzo nie chciałam wstać, że musiałam przekonać drugą nogę i resztę ciała, że nie mają wyjścia i muszą współpracować.
Na szczęście widok z okna w korytarzu trochę mi zrekompensował wczesną pobudkę.

Nie jestem rannym ptaszkiem, więc wschody słońca są mi obce. Choć w głębi zimy, kiedy słońce wschodzi mocno po ósmej rano zdarza mi się zwrócić na nie uwagę. Może to dobre postanowienie na nadchodzącą zimę? Oglądać wschody słońca.
Ostatnio, jadąc na rowerze do pracy, zdałam sobie sprawę, że jesień nie pachnie. To znaczy pachnie, ale jakoś tak nieoczekiwanie, wilgocią, drewnem palonym w kominkach sąsiadów i kremem do rąk. A w mojej głowie jesień pachnie mokrym lasem i grzybami.
Brak zapachu kompensują mi dźwięki. Opon roweru na mokrych liściach pokrywających ścieżkę rowerową, rozjeżdżanych żołędzi i tych strzelających spod opon, spadających liści, żołędzi i kasztanów, okrzyków i śpiewu ptaków w ogrodzie, szumiących ubrań przeciwdeszczowych i uderzeń deszczu o kaptur.
A jaka jest Wasza jesień?