Ponieważ nie mogę przestać myśleć o Instagramie (słownik na moim laptopie nie zna tego słowa, a raczej tej odmiany i podpowiada mi „pentagramie”, „metagramie”- to mnie śmieszy, bo w sumie chyba powinien się tak nazywać, oraz „maintstreamie”), choć minęło już dziewiętnaście dni (nie, nie liczę, sprawdziłam przed chwilą), pomyślałam, że może powinniśmy porozmawiać o mediach społecznościowych w literaturze.
Tak jak można się spodziewać pojawia się coraz więcej książek, których głównym tematem, choć czasem wydaje się, że to temat drugoplanowy, są właśnie te małe aplikacje. Instagram, Twitter i Facebook, choć ten ostatni chyba najmniej, pojawiają się w książkach, a czasem przejmują fabułę, zupełnie jak w życiu. Z kilku pozycji, które mi wpadły w oko przeczytałam dwie, „Yellowface”, autorstwa R.F. Kuang (polskie wydanie ukazało się w tłumaczeniu Grzegorza Komerskiego) i „Underbelly”, autorstwa Anny Whitehouse (w zasadzie duetu Anna Whitehouse i Matt Farquharson, piszącego pod pseudonimem, jeśli można to tak nazwać skoro po prostu używają jej nazwiska). A dwie pozostałe, które mam na liście książek do przeczytania, to „Idol w ogniu”, autorstwa Rin Usami, w tłumaczeniu Sary Manasterskiej i „The Subtweet”, autorstwa Vivek Shraya.
Muszę przyznać, że „Yellowface” mnie zawiodło. Za dużo było tam dla mnie autorki, za mało tego, co obiecywał wydawca. Uważam, że książka jest przehypowana i że stało się z nią częściowo to, o czym sama opowiada. Świat wydawniczy potrafi wynieść książkę i jej autorkę czy autora na wyżyny popularności, nawet jeżeli nie do końca na to zasługują. Ogromną pomocą są w tym, oczywiście, media społecznościowe. Stworzenie zamieszania wokół jakiegoś tytułu jest dziecinnie łatwe. Czasem mam wrażenie, że za niektórzy za darmowy egzemplarz wykrzykują pochwały książkom, których nawet nie otworzyli.
Ale jest też „Underbelly”, książka, która pokazuje siłę mediów społecznościowych, w wynoszeniu kogoś na piedestał jak i w zrzucaniu z niego. I to boleśnie. Przytrafia się to obydwu bohaterkom, influencerce Lo i samotnej matce, Dylan. Nie chcę tutaj nic zdradzać, więc powiem tylko, że ciemne strony internetu są często ciemniejsze niż nam się wydaje, a to co nie mieści się nam w głowach, dzieje się naprawdę. Czasem sami jesteśmy sobie winni, bo łykamy wszystko co nam podają, jak gęsi tuczne, nie sprawdzamy, nie zastanawiamy się skąd ktoś ma dane informacje. Lubimy influencerów dopóki nam czymś nie podpadną, a wtedy możemy już bezkarnie mieszać ich z błotem. I ta książka właśnie o tym opowiada, a wszystko to, co wydaje nam się w niej przerysowane, wcale takie nie jest.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że jakiś polski wydawca zainteresuje się tym tytułem, a czytającym po angielsku polecam go już teraz.