Obudziłam się dzisiaj o szóstej rano, zupełnie niepotrzebnie. W ciemności poranka, która tutaj trwa do mniej więcej ósmej rano, wypiłam poranną szklankę ciepłej wody i pojeździłam w miejscu na rowerku stacjonarnym, czytając „Chochoły” Wita Szostaka. Chyba muszę w tym tygodniu odpuścić inne ćwiczenia i tylko jeździć z „Chochołami”, bo klub książki już w niedzielę, a ja jestem dopiero na 36% i Kindle mi podpowiada, że jeszcze jedenaście i pół godziny czytania przede mną, a przecież trzeba też pracować i może czasem z mężem zamienić parę słów. A do tego muszę przeczytać inną książkę na wtorek, na klub, który prowadzę w mojej bibliotece. Ta jest, na szczęście, krótsza, więc jakbym skończyła Szostaka w sobotę, to dam radę machnąć tamtą do wtorku, a do tego czytanie tej drugiej zalicza się do pracy, więc mam przy niej mniej odciągaczy.

Poranek był mglisty, ale ptaszkom posilającym się w naszym ogrodzie przed domem, w ogóle to nie przeszkadzało. Za to owce na łące za domem zginęły w mlecznej przestrzeni i mogłam tylko sobie wyobrażać jak się do siebie przytulają w poszukiwaniu ciepła i pocieszenia.
Ogromnym plusem takiej wczesnej pobudki jest to, że mogę w taki poranek zwolnić do tempa żółwia. Spokojnie posiedzieć w fotelu i pogłaskać kocicę, pogapić się na mgłę, na ptaki, poczytać i pomyśleć. Ja rzadko się spieszę o poranku, bo do pracy chodzę (czasem tylko na moje poddasze) głównie popołudniami, ale jednak mają one swoje tempo, bo przed pracą w biblio chcę zawsze popisać, a czasem muszę zrobić inną pracę (teraz to redakcja książki, innym razem napisanie recenzji dla wydawnictwa).
Nie lubię się spieszyć, może dlatego też nigdy się nie spóźniam, zdarza mi się to tylko z przyczyn ode mnie niezależnych. Raczej jestem dużo za wcześnie i siedzę gdzieś sobie w kąciku z czytnikiem w dłoni i udaję, że mnie jeszcze nie ma. To taki skradziony czas, chwila tylko dla mnie. Już mnie nie ma tam gdzie byłam, ale tutaj też jeszcze nie jestem obecna. Lubię te momenty zawieszenia w czasie.