O znawcach literatury, czyli o samozwańczych krytykach literackich słów kilka

Z niemałą dozą fascynacji przyglądam się książkowemu światu mediów społecznościowych. Tak, jestem też jego częścią, bo książki to ogromna część mojego życia, a ja życiem lubię się dzielić, jednak często też mam wrażenie, że stoję trochę z boku i spokojnie mogę się wszystkiemu przyglądać. Zresztą nie tylko w tym świecie tak mam. Ja chyba tak generalnie w życiu funkcjonuję. Trochę w środku, trochę z boku, obserwatorsko. Często czuję się oderwana od grupy, mimo że jestem w jej środku. Nie wiem z czego to wynika, choć może trochę wiem, ale nigdy nie rozmawiałam o tym z psychologiem, więc nie mogę być pewna. No, ale ja nie o moich stanach psychologicznych chciałam przecież mówić, tylko o krytyce kultury.

Osobiście uważam, że czytanie jest czasem wyścigiem. Z czasem, z własnymi myślami, z własnymi chęciami i z tytułami, które chcemy przeczytać. To trochę wyścig z życiem. Kto jest szybszy? Moje oczy przesuwające się po linijkach tekstu czy otaczające mnie rozpraszacze uwagi? A może jednak wygra pranie, zmywanie i sprzątanie łazienki? Mam też wrażenie, że w ostatnich latach to także wyścig z innymi czytelnikami na Goodreads czy też na Instagramie. Kto zaliczył więcej tytułów? Kto pokazał więcej okładek? Wydawcy bombardują nas co tydzień nowymi tytułami, a my powoli wypełniamy się lękiem. Kiedy te wszystkie książki przeczytamy? Życie jest takie krótkie, a do tego praca, rodzina, znajomi.

Introwertycy mają łatwiej. Podróżujący pociągami też. Reszta z nas jest bez szans. To się po prostu nie może udać. Nie przeczytamy wszystkiego, nie pokażemy wszystkich okładek. A przecież wszyscy jesteśmy krytykami. Czytamy nie dla własnej przyjemności, czytamy dla innych. Czytamy, żeby powiedzieć światu, że ta książka to zło, a tamta natomiast genialna. Dzielimy się opiniami na prawo i lewo, zapominając, że opinie są jak dupa, każdy ją ma, ale wystawianie jej na widok publiczny nie jest konieczne, a wręcz niewskazane.

Wszyscy chcą współprac z wydawnictwami, żeby dostawać darmowe książki, bo zapominają, że pisanie recenzji to fach, że krytykiem się człowiek nie rodzi, to praca, za którą należy się płaca. Piszemy więc dalej co myślimy, bo przecież wolność słowa, a jak autor nie jest gotowy na naszą krytykę, to było się nie pchać do publikacji. Sam się prosił, a ta jego książka, pożal się boże, zupełnie bez sensu. Nic a nic nam się nie podobała, tematyka jakaś taka mało interesująca, po co to w ogóle pisać? No dno, barachło, nie czytajcie ludzie. Za to tamten to geniusz. Czytajcie, bo nam się podoba. Przyszła książka od wydawnictwa, powiedzieliśmy co myślimy i teraz klękajcie narody, jesteśmy znawcami literatury. Rozpiera nas duma, bo teraz to już oficjalnie jesteśmy krytykami.

Zaraz za krytykami, zza każdego rogu wyskakuje literacki snobizm. O nie, proszę ja ciebie, takich książek to ja nie czytam. Przecież to nie jest prawdziwa literatura. Nie wiem, moja droga, jak ty to możesz czytać. Ja to tylko Tokarczuk i wiesz, noblistów w ogóle. No i klasykę, oczywiście. A jak mi się nie podobają, to i tak napiszę, że to najlepsze książki i najlepsi pisarze i tylko to powinniśmy czytać. Wszyscy. Inaczej, to nie czytanie. Prawdziwy czytelnik czyta tylko li-te-ra-tu-rę. Z wielkiej litery to zapisz. O tak, nobliści, to wiesz, to jest to. Prawdziwe czytanie.

Nie mam serca i szkoda mi też czasu, który przecież mogę poświęcić (choć jakie to poświęcenie?) na czytanie, żeby naszym drogim snobom wyjaśnić jak przyznawana jest literacka nagroda Nobla. Zacznijmy od tego, że każda nagroda literacka to tylko i wyłącznie wynik zbiorczy kilku smaków. A Nobel często jest przyznawany bez znajomości nawet jednej strony tekstów nagradzanej osoby autorskiej. Literacki nobel jest często przyznawany z polecenia, bo ktoś powiedział, że ta osoba na to zasługuje. Członkowie komisji nie czytają we wszystkich językach świata, a niektóre osoby autorskie doczekały się tłumaczeń dopiero po wygranej nagrodzie. I tak to się kręci. W końcu wszyscy jesteśmy krytykami i specjalistami od literatury.

Tak się przyzwyczailiśmy do odkręcania naszych osobistych wentyli i wypuszczania opinii w świat, że zapomnieliśmy o istnieniu niuansów. A przecież literatura jest nimi przepełniona, historie nigdy nie są zero-jedynkowe. (No może poza baśniami braci Grimm, choć pewnie jest w nich więcej niuansów niż pamiętam.) Zapominamy, że tak samo jak każdy z nas doświadcza życia inaczej, tak samo każdy z nas czyta inną książkę. Nawet jeśli ma ten sam tytuł i znajduje się między identycznymi okładkami. To co nie podoba się nam, może zachwycić kogoś innego. Tam gdzie my nie widzimy nic specjalnego, ktoś inny odkrywa tyle warstw, że nie wie jak o tym sensownie mówić.

Czy w takim razie nie lepiej by było powiedzieć, że książka nie była dla nas, zamiast od razu przyklejać jej łatkę złej? A może zanim coś powiemy, zwyczajnie poczytajmy lub posłuchajmy opinii innych. Sprawdźmy co znaleźli w tej historii, dowiedzmy się co nas ominęło. Nie po to, żeby zmienić zdanie, ale żeby popatrzeć na nią innymi oczami. Odkryć to, czego sami nie jesteśmy w stanie zauważyć.

Tak sobie myślę, że może gdybyśmy byli bardziej otwarci na słuchanie, na doświadczenia innych, zamiast skupiać się wyłącznie na wykrzykiwaniu własnych opinii, świat, nie tylko krytycko-literacki, byłby choć trochę piękniejszy.


P.S. Natchnęła mnie do tego posta Diana Chmiel z profilu @bardziejlubieksiazki, pokazując na stories „recenzje” książek, podchodzące pod myśl przewodnią „mam dupę, pokażę wszystkim jak wygląda.”


9 thoughts on “O znawcach literatury, czyli o samozwańczych krytykach literackich słów kilka

  1. Niestety żyjemy w czasach, kiedy każdy uważa, że ma prawo wypowiadać się na każdy temat, czy się zna, czy się nie zna. W ten sposób każdy też może oceniać książkę, film, czy serial, a bez większego zastanowienia wystawić kciuka w górę lub w dół. Trochę zaskoczyło mnie to, co piszesz, że tak słabe treści pojawiają się na “książkowych” mediach społecznościowych. Nie zaglądam tam często, więc mam nadzieję, że to jeszcze nie poziom influencerek zachwalających nowe kremy, zegarki, a innym razem suplementy diety… Choć podobno nowym trendem są ‘deinfluencerzy’, więc może jest nadzieja?

    Liked by 1 person

    1. Wiesz, ja też tego raczej nie widuję, ale to kwestia osób, które obserwuję. Zawsze znajdą się tacy, co to chcą się wybić na kontrowersji. Czasem tylko muszę coś o tym napisać. :-)

      Zaciekawiłaś mnie trendem ‘deinfluencerów’, muszę poszukać o co chodzi, bo jeszcze o tym nie słyszałam. Brzmi dobrze w każdym razie. :-)

      Like

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.